czwartek, 28 października 2010

Szkolne wywiadówki za mną

W tym tygodniu miałem niezły maraton "szkolny". Najpierw we wtorek Rada Rodziców w Gimnazjum nr 1. Jestem w niej delegatem z klasy Przemka, czyli II B. Trwała wyjątkowo długo - od 17.15 do prawie 19.30. Najwięcej czasu poświęcono na omawianie nowego pomysłu Ministerstwa Edukacji, czyli projektów edukacyjnych. Chodzi w nich o to, że grupy młodzieży (do 10 osób) wspólnie realizują jeden z zaproponowanych przez nauczycieli tematów działań. Mogą np. zrealizować przedstawienie teatralne czy spotkanie z ciekawym człowiekiem lub wystawę. Dowiedziałem się też, że podniesiona została z 27 zł na 40 zł składka na Radę Rodziców, którą ma uiścić każdy rodzic gimnazjalisty. Pokazano nam wyliczenie, na co wydawano w ubiegłym roku szkolnym pieniądze z tego źródła. Okazuje się, że finansowano także rzeczy, które wg mnie powinien pokrywać budżet szkoły. Np. wyjazdy szkolnych reprezentacji na zawody sportowe czy konkursy wiedzowe. Przed aferą finansową w SP-8 (czyli poprzedniczce Gimnazjum nr 1), środki z wynajmu szkolnych pomieszczeń szkole wyższej na zajęcia dla zaocznych studentów, służyły wzbogacaniu wyposażenia szkoły czy drobnym naprawom i remontom. Teraz w całości trafiają do kasy UM. Nie mogę zarzucić, że budynek szkoły i jego otoczenie nie był modernizowany, ale chyba trochę wstyd, gdy młodzież składa się po 3 zł na papier do ksero, albo szuka sponsora na pokrycie kosztu wyjazdu szachistów do Gdańska na finał gimnazjady.
Dzień później w SP-5 wywiadówka u Radka w IVA. Uwagi były tradycyjne - uczniowie w tej klasie gadają na lekcjach, nie stronią od przemocy, dokuczają sobie, notorycznie skarżą się. Też byłem w tej szkole uczniem (1966-74), ale nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek rodzice przekazywali mi takie uwagi po wywiadówkach. Klasą byliśmy normalną, bez ekstrakujonów, czy chuliganów. Jak wchodził nauczyciel, to była cisza, jak makiem zasiał. Nie wyobrażam sobie, abym mógł zabrać głos bez uprzedniej zgody nauczyciela. Nie było wtedy komputerów i telefonów komórkowych, ale byłem wtedy zapisany w 2 bibliotekach - szkolnej i publicznej. Chodziłem od II klasy na zajęcia orkiestry szkolnej. Grałem najpierw na mandolinie, a później na harmonijce ustnej klawiszowej. Wielu moich kolegów należało do harcerstwa. Byli też i ministranci, włącznie ze mną. Dwóch z nas zostało księżmi, mimo, że religia była w salkach katechetycznych przy Farze (dziś Bazylika Mniejsza). Przez 8 lat całą klasą chodziliśmy po lub przed lekcjami na religię. Z księdzem Turzyńskim, który miał nas od II klasy do VIII, bardzo lubiliśmy się. Pamiętam, że gdy już uczyłem się w technikum, to odwiedzaliśmy go w Charzykowach w czasie wakacji, gdzie był proboszczem. Grałem w tenisa stołowego w jego garażu! A dziś "rela" jest pomiędzy "matmą", a "polakiem". Kościoły są coraz pustsze, salki katechetyczne też. Powołań kapłańskich coraz mniej. Czy tej sytuacji winni są tylko źle wychowujący rodzice?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz